poniedziałek, 5 listopada 2018

Niby wiersz


F e n i k s ś m i e r ć i k o ł o


Zgubiłam coś ważnego
Pamiętam że
To było dla mnie
Wszystkim
Kłuło zmysły
Gładziło po barkach
Śpiewało do koszmarów
Uwalniało od prawdy
Prawdziwy płomień
Wiodący poza mury
Rozumu i wyobraźni
Ten szalony płomień nie zagasł
Dym nie wznosi się znad
Jego śmierci
Wypalił moje Ja
Jako cenę za swe usługi

Syczy jeszcze żarząc się romantycznie
Na nowo odradza się inna dusza
Jak feniks powstający z popiołu
Rozkłada nieśmiało skrzydła
Trzepocze nimi ale nie leci
Upada wciąż i wciąż i wciąż
Aż pewnego dnia
Albo rozpali w kimś ogień
Albo znów zniknie w ciemności

Odkąd pamiętasz ty i ja
Oni i one
Ci i tamci
Wiemy że koło się zatacza


Zgubiłam coś ważnego
Lecz nie szukam tego
z filmu "Kill your darlings"
Już nie.

niedziela, 4 listopada 2018

Niby opowiadanie

J a n e k


Na niebie zapanował chaos, jakby armia Aniołów wymieszała chmury swoimi skrzydłami. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi, ale przez warstwę obłoków było ledwo widoczne. Z każdym oddechem powietrze wydawało się coraz gęstsze. Nadciągała burza. Mieszkańcy wioski spodziewający się deszczu, uwijali się, by skończyć swoje prace w gospodarstwie i w polu. Piaszczysta dróżka prowadziła z wioski przez pola do lasu. Na jego skraju kilku młodych chłopców wypasało krowy. Jak co dzień zamierzali wrócić równo z zachodem słońca, gdy zwierzęta najedzą się do syta.

Spomiędzy gęstych chmur przedarł się suchy, ogłuszający trzask. Wiatr zawył, sunąc po polach. Trawy i rośliny uprawne zafalowały jak morze podczas sztormu. Zwierzęta zaczęły rozglądać się z niepokojem i przebierać kończynami. W ich oczach widać było gotowość do ucieczki. Chłopcy, którzy do tej pory zajadali dzikie owoce, opowiadając sobie o niezwykłych przygodach z dzieciństwa, podnieśli się jednocześnie. Podbiegli do swoich zwierząt. Bez porozumiewania się, doszli do wniosku, że trzeba wracać. Rozbrzmiał kolejny grzmot. Lśniąca błyskawica podrzuciła kawałki ziemi, uderzając w miedzę. Krowy zaczęły przeraźliwie ryczeć i wiercić kopytami. Jasnowłosy chłopak krzyknął i zaczął machać ręką, by przywołać kolegów.
Burza rosła w siłę. Wiatr szarpał szerokie, luźne ubrania, o mało ich nie zrywając. Rzęsisty deszcz zaczął napastować świat, zaraz po trzecim huku błyskawicy, która wypaliła dziurę w dróżce tuż przy lesie.
- Musimy się schować!
- A co ze zwierzętami?
- Na co ci teraz przyda się dzika krowa?

Długimi i szybkimi susami czterej chłopcy dotarli pod trzy stare wierzby, za którymi znajdował się staw otoczony siatką odstraszającą leśną zwierzynę. W tamtej chwili świat wyglądał jak nawiedzony przez boską karę. Pomimo wczesnej pory, niebo przybrało atramentową barwę. Huki grzmotów mieszały się z rykiem krów i ujadaniem psów. Co kilka sekund jaskrawy zygzak przecinał powietrze, a potężne podmuchy wiatru łamały najsłabsze z drzew jak zapałki.

Ludzie we wsi schowani w izbach, stodołach czy kurnikach, odmawiali pacierze, obserwując wielkimi oczami moc szalejącego żywiołu. Deszcz powoli ustawał, lecz stłumione grzmoty nie odchodziły. Kiedy pewien gospodarz wychylił nos za próg, wpadł na niego z impetem młokos z sąsiedztwa. Chłopiec miał czerwone policzki i szeroko otwartą buzię. Mężczyzna ukucnął przy nim, ponieważ instynkt podpowiadał mu, że coś się stało. Spojrzał na dziecko z troską i pogłaskał po ramieniu.
- Coś ty taki wystrychnięty?
- Ojciec kazał mi powiedzieć wam, żebyście biegli czym prędzej na pastwisko!

Mężczyzna zmartwił się okropnie na te słowa, ale ruszył żwawo w stronę pól. Zobaczył już z oddali kilu ludzi ganiających za spłoszonymi krowami. Dopiero gdy dotarł na bagniste zapadające się pole, zauważył jeszcze kilkoro postaci przy stawie.

Chwiejąc się z każdym kolejnym korkiem na śliskiej powierzchni, dotarł pod trzy wierzby. Serce mężczyzny zamarło. Odgłosy przyrody i rozmowy ludzi zniknęły. Wzrok się wyostrzył. Upadł na kolana, a z jego ust wydobył się rozpaczliwy jęk. Podpierając się rękoma i włócząc nogami po błocie, zbliżył się do… Do sztywnego, bladego, młodego ciała z otwartymi z przerażenia oczami. Mężczyzna zakrył dłonią usta, by stłumić krzyk.
Zaciskając mocno wargi, zamknął powieki swojego syna. Pogłaskał jego jasne, gęste, zawsze niesforne włosy i zapłakał jak jeszcze nigdy w życiu. Wykrzywiona z bólu twarz syna nie znikała z myśli ojca, nawet gdy przymknął oczy. Z pomocą sąsiada, który nagle pojawił się przy nim, wstał. Ale jego stare drżące kolana zmusiły go do ponownego pokłonu. Chwycił lodowatą, kościstą dłoń syna i ucałował ją.
- Piorun uderzył w siatkę, a Janek się o nią opierał – szepnął jeden z chłopców.

Nikt w okolicy nie widział tak tragicznego widoku jak tego wieczoru. Rozproszone chmury przepuściły znikające za lasem promienie słońca. Drobny deszczyk był ostatnim elementem bezlitosnej burzy. Dróżką z pola szedł zgarbiony mężczyzna. Z jego ubrań i ciała ściekało błoto. W ramionach trzymał swojego martwego syna. I choć huki grzmotu zdawały się najgorszym dźwiękiem na świecie, to szloch owego mężczyzny sprawiał, że widzące go z góry Anioły również łkały.
Łzy ojca spływały na czoło syna.

Janek powracał w snach swoich rodziców i rodzeństwa niemal codziennie, przyrzekając, że wciąż jest przy nich.

Historia oparta na faktach. 
Spoczywaj w pokoju Janku.

Niby prawda

K u c h w a l e e d u k a c j i


Książka szkoła książka szkoła
Rodzic: co to za jedynka ale z ciebie pierdoła

Książka szkoła książka szkoła
Bóg: dziecko moje śmierć cię woła

Ciemność jasność wieczność
Życie na to: nic nie zrobiłeś ze mną

Motto

Jebać i się nie bać

Niby wiersz

N o c c i ę m a 


Nocy cicha głucha oschła
Czy szaleństwem jest cię kochać
W twych zimnych ramionach
Czuć się jak w domu
A patrząc na ciebie
Z niepokojącym spokojem
To wydaje się niewłaściwe
Bo w mroku tyle zakopanych myśli

Bywasz wrogiem potem arcywrogiem
Pochłaniasz mnie już nie mogę się opierać
Jesteś słabością więc wielkością
Skoro zniknę za twą aksamitną kurtyną
Zróbmy to tak by jedyną muzyką
W tym przedstawieniu
Było rozmarzone bicie mojego serca


Moją nocą była depresja.

Niby wiersz


Z e p c h n i ę t y p r z e z K s i ę ż y c 


Poskarżył mi się Księżyc ostatniej nocy
Że z mojej winy szkliły się Twe oczy

Krew wypełnił mi wstyd
Co pali i dusi jak trucizna

W ciemnościach szukam choć części Ciebie
Nie mogę
Ślepy się stałem gwiazd brak na niebie

Krew wypełnił mi wstyd
Co pali dusi jak trucizna

Melodia Twojego oddechu rozpływa się
Jak żałosna mgła
Boję się że nie zdążę
Księżyc ku nieskończonej otchłani
Mnie pcha

Krew wypełnił mi wstyd
Co pali dusi jak trucizna

Jeśli usłyszę jedwabną melodię
Na fałszywym dnie
Oby świat przekazał Ci
Moje przeprosiny na papierowej stronie

Krew to tylko krew. Wstyd to tylko wstyd.
Trucizna naprawdę zabija.

Niby dedykacja


D z i w n e c z a r n e o c z y


„Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”
Ujrzałem w różowym blasku słońca kościotrupa
Białego jak klawisze fortepianu

Gdy podeszło się bliżej okazało się że to ludzka istota
Pięćdziesięcio-ośmio kilowa miernota
Miał puste czarne oczy wpatrzone ku północy
I tak mijają lata a on wypatruje czegoś na krańcu świata

Na co czeka?
Spytaj go
Nie zrozumiesz

Niby wiersz


P o d l e w a n a k r w i ą r ó ż a 


Skąd ta zmysłowość i słodycz
Czy kąpano ją w nektarze
Kto obdarował ją anielską aksamitnością

Czy nienormalnym jest
Przejść obok nie spojrzawszy
Na nią przez chwilkę
Czy normalnym jest
Bycie nieczułym zwierzęciem
Omijając ją

Ukryję to piękno przed wszelkim złem
Próbuję się zbliżyć
Zraniła omal nie zabiła
Cierpienie me nie trwało długo

Od tamtej pory nie odstępuję Jej na krok
Syci się ludzkim winem
A ja mam w kieszeni minę

Niby wiersz


M o n o l o g n o c y o p o r a n k u 


Kilka słów pragnę wypuścić
Z podmuchem wiatru
Polecą cichutko niezauważone
Teraz czekamy na krzyk
A szept zakopujemy w grobie